poniedziałek, 24 września 2018

Cuda wianki

Czy cuda tego nie wiem, ale co do wianków to jestem pewna, że są, i to całkiem sporo.
Zakupione na straganie suszki, gdzie przemiły pan, w zamian za powodzenie w tworzeniu,  
całować się kazał, wykorzystałam, wianki ku ozdobie domu tworząc.
Powstało ich kilka, jeden z pięknie wysuszonego lnu, który niezwykle dekoracyjnym się okazał, swoją delikatnością i pięknym słomkowym kolorem świetną ozdobę łazienkowej ściany tworząc i  w jej miętowy kolor pięknie się wpasował.



Na drugim, biel wikliny tym samym lnem przełamałam, szarą szarfą z resztek podusiowych uszywek przewiązałam i do szaro - żółtego pokoju wyniosłam, bo tam jakoś najbardziej mi przypasował. W przyszłości, nad atrapą kominka zawiśnie, trochę sielskiego charakteru wnosząc.



Trzeci, z mojej własnej, ogrodowej lawendy "uwity" w odnowionej sypialni zawisł, szarość i biel o przełamując. Koronka i haftowany woreczek  nieco finezji mu dodają, co sprawia, że sielskością trąci.




Z tej samej lawendy, maleńki wianuszek na głowę Reniowej tildy włożyłam oraz podobnym świecę na drewnianym świeczniku oplotłam. Mariaż ten całkiem udanym się okazał i tezę, że diabeł w szczegółach tkwi, potwierdza.



Wiklinowy wianek w salonie, na którym przez lato motyle przysiadły, o nowy image na jesień poprosił. Tak więc fioletowo- biało-amarantowy zatrwian,  w kolorystykę i klimat salonu się wpisał i nowy wizerunek wianuszka tworzy. Na święta sztucznym śniegiem go przyprószę i lampkami oplotę, przez co na urodzie zyska i świątecznego charakteru salonowi nada.




A na drzwiach wejściowych pięknie gości wita koszyk, rolę wianka pełniący, w którym roślinki wszelakie do odwiedzin zachęcają.


Tyle w sprawie wianków, co do tytułowych cudów małe wyjaśnienie się należy. 
Z samej definicji cud, to zjawisko, którego nie da się racjonalnie wyjaśnić, więc czy fakt porzucenia przeze mnie, na kilka wieczorów igły i tamborka na rzecz szydełka całkiem sporych rozmiarów, tym mianem obdarzyć można?
Tak, właśnie tak było, mulinę sznurkiem zastąpiłam, a igłę szydełkiem, pierwsze kroki w sznurkowej sztuce stawiając. Skutek tej zamiany pod historyczną skrzynią zalega oraz w postaci koszyczka na multimedialne przydasie prezentem na Dzień Chłopaka dla mojego syna będzie.








Przyznam, że te szydełkowe zmagania, do gustu mi przypadły i kolejne pomysły na realizację czekają. A wszystkiemu winna, matka chrzestna mojego bloga, Olka, która mnie zainspirowała, sznurek i szydełko zakupiła, instrukcji udzieliła i do roboty zabrać się przykazała. Jako, ze bardziej doświadczonych słuchać należy, posłuszeństwem się wykazałam, cierpliwie półsłupki dziergając, prując i zaczynając od nowa, ale dzięki wytrwałości cel osiągnęłam i moim pierwszym dywanikiem  i całkiem fajnym koszyczkiem się szczycę. Wprawdzie w moich pracach liczne "kuchy" widzę, ale pierwsze koty za płoty, następne, mam nadzieję, bardziej profesjonalne będą.
Tak oto w ubiegłym tygodniu podziałałam i teraz mój urobek zaprezentować Wam mogę, na przychylne opinie i wskazówki licząc.
Za kamiennym murkiem i wokół stołu też trochę się zadziało, ale o tym następnym razem Wam opowiem, bo jeszcze kilka drobiazgów dopracować muszę.

Dzisiaj już kończę i miłego, pełnego codziennych radostek tygodnia życzę

Marysia



niedziela, 16 września 2018

Za moich czasów ....

Czasem, gdy proza dnia w sposób szczególny się uwydatnia i wieloma "gospodarczymi" działaniami znać o sobie daje, a niedoczas wszechobecny się staje, pytam sama siebie, jak kiedyś, nasze antenatki, z codziennymi obowiązkami sobie radziły i czy też na brak czasu narzekały.
Wiem, to były inne czasy, gdy kobieta westalką była i to jej właśnie prowadzenie domu i wychowywanie dzieci w udziale przypadało, i tylko nieliczne białogłowy emancypacji się poddały, ale mimo wszystko, łatwo nie było. Świeżo po lekturze Dziedzictwa i Kołysanki jestem, gdzie codzienne życie sprzed dziesięcioleci, skrzętnie opisane zostało, więc rozmiar kobiecego trudu, wyrzeczeń i codziennych trosk jest mi trochę znany. Dodatkowo, wypad do skansenu wsi polskiej w Dziekanowicach, moje wyobrażenia o tamtym życiu jeszcze ubarwił i szczegółów dodał.
Na poparcie mojej tezy, kilka fotek zrobiłam, na których próżno szukać pralki, zmywarki, lodówki czy "wypasionej" kuchenki, panelu prysznicowego, czy wanny z jacuzzi.
W zamian mamy tarę, balię i kijanki, miednicę i nosidła do wiader z wodą, nocniki, piec z gliny ulepiony, i zamiast paneli, glinianą polepę.
O innych "wygodach", czyli jednoizbowych mieszkaniach nie wspomnę, bo przecież dzisiaj, każdy swojego azylu szuka i własny kąt stara się posiadać.
Do przeszłości odchodzą wielopokoleniowe rodziny, gdzie każdy dla każdego wsparciem był na co dzień. Młodzi własne gniazda wiją i swoje, niezależne życia prowadzą.Mniej lub bardziej komfortowe domy dla seniorów, dawne wycugi wyparły, a wychowanie dzieci, często płatnym opiekunkom, przedszkolom i szkołom się pozostawia.
Taki nastał czas, zapewne wygodniejszy i manualnie łatwiejszy, ale czy mentalnie lepszy?  
Trudno orzekać, dawne radości i smutki  inne barwy miały, bo i realia tak różne od obecnych były, ale jak wytłumaczyć nasze sentymentalne powroty do domów dziadków, gdzie pachniało świeżym chlebem, a w oknach powiewały haftowane i wykrochmalone firanki?  Dlaczego do  dzisiaj sięgamy po tamborki, szydełka, i przy maszynach zasiadamy, aby rękodzielnicze cuda tworzyć?
Dlaczego nad przetworami pół lata tkwimy i własne warzywka w ogródkach hodujemy?
Dlaczego do naszych domów elementy wystroju z tamtych czasów wprowadzamy, belki na sufitach montując, niciane serwetki rozkładając i stara porcelanę w kredensach eksponując?
Takie sentymentalne powroty, o ciągłości przekazu świadczące i chyba o tęsknocie, za dzieciństwem, poczuciem bezpieczeństwa i tożsamości.
I tu pytanie się rodzi,  gdy z podróży do przeszłości wracam, czy nasz syn, z sentymentem swoje dzieciństwo wspominać będzie i o czym swoim dzieciom opowiadać będzie zdanie od słów "Za moich czasów..." zaczynając?
 Zajrzyjmy więc do ówczesnych "apartamentów", wielkością i wyposażeniem od pozycji na drabinie społecznej zależnym.

















Izba szkolna, gdzie nauki pobierano a nauczyciel za niesubordynację odsiadkę w kozie orzekał lub drewnianym liniałem karę wymierzał.


Prace codzienne na kobiece i męskie dzielono








a gdy sił zabrakło lub choroba zmogła, w komórce, wycugiem zwanym, "starych" lokowano.



 Jako, że człowiek nie tylko samą pracą żyje, więc i karczma we wsi być musiała, rolę dzisiejszych pubów pełniąc.



A w  niedzielę ludziska w paradne stroje odziani, do kościoła gromadnie na sumę zmierzali, aby Pana  Boga wielbić, za opiekę dziękować i modły wszelakie do Niego zanosić.



Jak widać, nasza codzienność znacznie od tamtej odbiega, ale pewne tradycje upływowi czasu się nie poddały i chociaż w nieco zmienionej formie ciągle nam towarzyszą.
Ja nadal krochmalone firanki w oknach wieszam i niciane serwetki tu i ówdzie rozkładam oraz chętnie za tamborek chwytam, i wprawdzie nie przy świecy, czy naftowej lampie, krzyżykowaniu z upodobaniem się poddaję.
W takich właśnie okolicznościach, kolejna zakładka, jako imieninowy upominek dla kolegi powstała,





oraz kolejna anieliczka na świątecznej zawieszce przysiadła, aby głód żabki u Xgalaktyki zaspokoić.







I to już koniec mojej podróży do przeszłości.
Może  obudziłam w Was wspomnienia i ochotę na podobne sentymentalne podróże?

Miłej niedzieli i twórczego tygodnia życzę

Marysia