czwartek, 30 sierpnia 2018

Zwyczajna zwyczajność

...czyli powrót do codzienności. Za mną czas wakacyjnej laby, życia na pół gwizdka, licznych spotkań towarzyskich i wyjazdów, przede mną ... zwyczajna zwyczajność, której, mam nadzieję, nuda nie wypełni. Bo jakże można się nudzić, kiedy wokół tyle mniej i bardziej ważnych spraw się dzieje, gdzie codzienne radostki ze smuteczkami się przeplatają i do rozmyślań skłaniają.
Pomału zaczyna mnie ogarniać nostalgia jesieni, a wraz z nią, chęć zapalenia świec, rozpalenia w kominku i zaszycia się w kąciku kanapy z książką lub  robótką, przy cichej muzyce i filiżance aromatycznej herbaty.
Jednak najpierw z latem "rozprawić" się trzeba, prace w ogrodzie pokończyć, donice wrzosami obsadzić, ostatnie "przypłotowe" pogaduchy z sąsiadami odbyć i na spotkanie jesieni wyruszyć.
Zachwycić się feerią barw, kroplami deszczu na szybie, wiatrem w kominie i świerszcza cykaniem. Poczuć chłód, czasem zmoknąć, aby potem w miłym domowy ciepełku zasiąść i porozmyślać nad ulotnością wrażeń i chwil.
Ot, taka moja zwyczajna zwyczajność, filiżanką kawy dzień rozpoczynająca, codziennymi radostkami wypełniona, w nieco już wolniejszym tempie biegnąca, bardziej refleksyjna, ale nadal pełna wrażeń i odkrywania na nowo, tego, co w pogoni za wątpliwą karierą umknęło.
Dziś mogę sobie pozwolić na luksus prawdziwego bycia z rodziną, robienia tego, co lubię, życia bez zbędnego pośpiechu i naglących terminów. 
Kocham tę moją zwyczajną zwyczajność, wypełnioną codziennymi obowiązkami, radością tworzenia, bliskością drugiego człowieka i marzę o tym, aby ta chwila trwała jak najdłużej.
Czasem wśród tej zwyczajności bardziej uroczyste chwile się zdarzają i do takich moje małe, osobiste święta należą. Mam na myśli urodzinowo-imieninowe zamieszanie, o którym moi najbliżsi pamiętali i pięknie je zorganizowali, za co bardzo serdecznie im dziękuję.
Nie zabrakło również dowodów pamięci od Was, blogowych przyjaciółek.
Od Reni przyleciała cudna tilda, w zanadrzu kilka innych drobiazgów kryjąca.



Beatka, bardzo smakowitymi przetworami z jagód, żurawiny i borówek mnie obdarowała, będą doskonałym dodatkiem do jesiennej herbatki. Elizka, jej młodsza córeczka, piękną kartkę imieninową dołączyła, artystyczną smykałkę ujawniając. Była jeszcze fantastyczna orzechowa chałwa, która, niestety, na zdjęcie się nie załapała.


Olka, sąsiadka zza miedzy, przez ulicę się przeprawiła, takie podarunki z sobą przynosząc.




W biżutkach - celebrytkach, z torebeczką na ramieniu, paradnym krokiem do miasta się udałam, zazdrość wśród mieszkanek naszego miasteczka budząc.
Dziękuję dziewczyny za pamięć, życzenia i piękne prezenty. Dzięki takim chwilom zwyczajna zwyczajność niezwyczajną się staje.
Pora na radość tworzenia i tu kilka drobiazgów zrobić mi się udało.
Najpierw lift Olkowej karteczki na zabawę u Ani.Oj, spore było głowy łamanie, aby temu zadaniu sprostać. Olka, w karteczkach z łatwością bryluje, ja, aby choć trochę do oryginału się zbliżyć nieźle musiałam się natrudzić. Efekt jest, jaki jest, ale chyba liftem nazwać go można. Jest forma, co nieco z kolorystyki, no i tematyka całkiem zgodna, tylko jajka zajączkami zastąpiłam, aby indywidualnością zaszpanować.




i dla porównania , oryginał.




Jako, że wrzesień zwykle w śluby obfity, to i ja "do raportu" postawiona zostałam, czego efektem jest ta oto pamiątka ślubna i do kompletu "życzeniowa" karteczka.









A że o jesieni mowa, więc awansem nieco, moją propozycję na Imieniny miesiąca dla Hanulka przedstawiam. Na tę okazję, zgodnie z wytycznymi, jesienne barwy przybrała o końcu lata i o nadchodzącej jesieni przypomina.






I to już wszystko na dzisiaj.
Dziękuję za Waszą obecność, wcale nie zwyczajną.
Życzę Wam miłego weekendu, wielu codziennych radostek i miłego tworzenia.

Marysia

sobota, 25 sierpnia 2018

Koniec wakacyjnej laby

...czas do pracy się zabrać, tamborek odkurzyć, skrapki wyciągnąć i wyobraźnię do porządku przywołać, aby z zadań się wywiązać i radości tworzenia doświadczyć. A całkiem spora gromada żaboli na karmienie czeka, więc do rzeczy.
Najpierw Choinka 2018,u Xgalaktyki, którą tylko jedną zawieszką tym razem uhonoruję, bo na więcej czasu nie wystarczyło, ale w przyszłym miesiącu zaległości nadrobię, bo jeszcze dwie, z tej serii anieliczki  na tamborku czekają. Tym czasem ta jedna wystarczyć musi, ale mam nadzieję, że godnie StopChwilkę zaprezentuje.



Ulce kwiaty na Boże Narodzenie się zamarzyły, więc niech ma. Przyznam, że mimo wcześniejszego zdziwienia, pomysł ten całkiem przyjemnym w realizacji się okazał, ze skutkiem jak widać.










Jako, że Renia do świętowania przez cały rok zachęca, więc i ja na kolejne wyzwanie odpowiedzieć postanowiłam i taką skromną zakładkę, dla mojej koleżanki, bibliotekarki, na pamiątkę spotkania, "wyhafciłam".




Niedoczas dość mocno daje mi się we znaki, więc owa mała zakładeczka również do Magos poleci, aby w Zakładkowym zawrocie głowy, gdzie monochrom w tym miesiącu króluje, wziąć udział.
I to by było na tyle. 
Jak widać posucha, ale starałam się przyjemne z obowiązkami połączyć i chociaż pośpiechu nie lubię, na czas zdążyć. Przede mną jeszcze sporo pracy, więc dzisiejsze z Wami spotkanie zakończyć muszę. 
Pozdrawiam serdecznie i miłego tygodnia życzę.

Marysia

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Wakacyjne spotkania

Czas wakacji, czas wielkiej laby, gdy nie musimy się śpieszyć i możemy robić nic. No, może nie zupełnie nic, ale zawsze, choć trochę, na luzie pożyć się udaje.
Wakacje, to doskonała okazja do spotkań, tych towarzyskich i tych, które szersze kręgi zataczają.
Tak i ze mną było, i o tym właśnie chciałabym Wam opowiedzieć, a że doznań wiele, to i post długaśny będzie. O cierpliwość więc proszę i na czytanie co drugiej linijki pozwalam.

A wszystko od odwiedzin Justynki, Doroty, Reni i Dusi się zaczęło.Przyjechały, posiedziały, pogadały, prezentami zasypały i poleciały...jak te sroczki z dziecięcej rymowanki.
Pozostały wspomnienia, kilka fotek i umówione kolejne spotkania.
Justynka takimi oto biżutkami mnie obdarowała, które do wakacyjnej aury pięknie pasują a mojej skromnej osobie szyku dodają.


 Renia na deseczkach życiowych porad udzieliła


i o moją kreatywność zadbała, do działania na polu decoupagu zobowiązując


oraz ku pokrzepieniu ciała i duszy naleweczkę świąteczną i przetwory zostawiła.



Dusia, do nowego pokoju kolejne "żółciste" ozdoby dorzuciła i dzięki temu jeszcze piękniej się w nim zrobiło.




Dziękuję Wam dziewczyny za podarki i miło spędzony czas.

I  tak moje tegoroczne wakacje rozpoczęłam, więc pełna optymistycznych myśli
  walizeczkę spakowałam i w świat z M i przyjaciółmi wyruszyłam.
Na wschód w tym roku drogi nas zawiodły, na spotkanie z kresową kulturą, historią, kuchnią i nieopisanym pięknem tych ziem.
Przemówiły do nas wieki, przez zabytki Sandomierza, Zamościa, Lublina, Chełma i Lwowa.

Sandomierz,
nie tylko serialową turystyką tętniący, przywitał nas urokliwym ryneczkiem, po którym to filmowy Ojciec Mateusz na rowerze śmiga, a podwładni Możejki porządku pilnują.


Ucho igielne nasze gabaryty zmierzyło i na szczęście, do miasta wejść nam się udało,


a tam podziemna trasa, dawne piwnice kupieckie łącząca, gdzie dzielna  Halina podstępem wrogów zwabiła, takie tajemnice przed nami odkryła.







oraz do degustacji wina w licznych sandomierskich winnicach zachęciła.
 Wybór, jak widać spory, a i jakość trunku przednia.
Byłam, piłam i potwierdzić mogę, nawet dwie flaszeczki do domu przywiozłam.


Potem spacer wzdłuż wiekowych murów, które miasta i jego mieszkańców broniły. Nad całością monumentalna budowla sandomierskiego Zamku góruje i dawnej świetności miasta dowodzi.


Jeszcze jedno na rynek spojrzenie


i Bramą Opatowską, w dalszą drogę wyjście


W drodze do Zamościa dwa krótkie przystanki, jeden w Zaklikowie, gdzie nasza blogowa koleżanka Beatka, w ślicznym drewnianym domku mieszka, z ciężkimi przeciwnościami losu się zmagając.
Urzekła mnie ciepłem, serdecznością, prostolinijnością, hartem ducha oraz ogromną wiarą w to, że nadejdą lepsze dni.
 Dziękuję Beatko za pyszną kawę i słodkości oraz radość jaką wyniosłam z naszego spotkania.


Drugi w Szczebrzeszynie, gdzie muzycznie uzdolniony chrząszcz, do dzisiaj w trzcinie sobie brzmi i od czasu do czasu do zdjęć pozuje.


Zamość, powitał nas majestatycznym Ratuszem


 piękną zabudową wokół  Rynku Głównego



gdzie na tyłach kamienic zielenią obrośnięte podwórka się kryją, mieszkańców do wypoczynku i sąsiedzkich pogaduszek zachęcając,




oraz parkiem pełnym zieleni, kwiatów i wód.





Wieczorem miło było zasiąść w restauracyjnym ogródku, regionalne jadło i napitki degustując.


Z Zamościa niedaleko do Lublina, a tam słynny Zamek Lubelski wiele tajemnic kryjący, gdzie ludzkie losy się ważyły, bo przez wiele lat za więzienie służył


  Stare Miasto piękną architekturą zachwyca


 a fontanna miejska na deptaku wielu fanów w te upalne dni miała.


Niedaleko Lublina, Majdanek, miejsce, gdzie nawet ptaki śpiewać nie chcą, a ja  tylko za Zofią Nałkowską powtórzę "Ludzie ludziom zgotowali ten los"


 


Kolejny dzień to wyprawa do Lwowa, która w stan osłupienia mnie wprawiła i do dzisiaj nadziwić się nie mogę, że tak może być.Pięć godzin spędzonych na granicy, potem w szaleńczym tempie "zwiedzanie", chwila na oddech, stanowczo za krótka, aby poczuć  "ducha" tamtych czasów
 i ...koniec wycieczki, jeszcze tylko parę godzin na granicy i w końcu normalność.Coś okropnego,  to był moja pierwsza i chyba ostatnia  ukraińska przygoda.
Pozostały zdjęcia, które "w biegu" udało się zrobić i kilka pamiątek w pośpiechu zakupionych.

Cmentarz Łuczakowski, gdzie prochy wielu Polaków spoczywają świadectwo o polskości tego miejsca dając


oraz Cmentarz Orląt Lwowskich, miejsce przez wiele lat zakazane i za śmietnik Lwowa służące, dziś, dzięki polskim inżynierom, i nie tylko, do dawnej rangi przywrócone.


Opera Lwowska, piękna i dostojna, dzieło polskiego architekta profesora Zygmunta Gorgolewskiego.




 I Adam Mickiewicz, u zbiegu ruchliwych ulic lwowskich stojący, do którego żadnego dojścia nie ma i wśród licznych aut kluczyć trzeba, aby wieszczowi bliżej się przyjrzeć.
Wyczyn taki z cudem graniczy, biorąc pod uwagę "wolną amerykankę", która na ulicach miasta się panoszy.
Nam się udało Adasiowi z bliska się pokłonić i na fotce umieścić.


Ostatnie spojrzenie na Lwów, z kopca Unii Lubelskiej, na Wysokim Zamku, ponad 400 m nad poziom morza wzniesionym, z ziemi z różnych stron Polski, usypanym.


Czas na wakacjach jakby wolniej płynie, ale i tak nadszedł koniec naszej kresowej przygody.
Ostatnia sobota, to wyprawa do Chełma, miasteczka u zbiegu trzech granic, polskiej, białoruskiej i ukraińskiej leżącego, więc wpływy tych trzech kultur tam zobaczyć można.
Przemierzyliśmy 1200 m podziemnej trasy, idąc śladami ludzi, którzy kredę, bogactwo tej ziemi, przed wiekami wydobywali.Spotkaliśmy Ducha Bielucha, który tajemnic tego miejsca strzeże i ochłodziliśmy się nieco, bo swoisty mikroklimat 9 stopni nam zaoferował.



Pokłoniliśmy się Matce Bożej w jej Sanktuarium, pospacerowaliśmy ulicami miasta i kawą z goframi naszą chełmską przygodę zakończyliśmy.



Oprócz miast i miasteczek pełnych murów o historii szepczących, wśród licznych lasów, pól i łąk, przycupnęły drewniane domki, które, gdyby tylko umiały o ludzkich losach wiele powiedzieć by mogły. O zwykłym życiu, codziennym trudzie, radościach i smutkach, z których nasza codzienność jest utkana.



No i nadszedł dzień powrotu. Z żalem opuszczaliśmy kresowe ziemie. Po drodze jeszcze na wzgórze Świętego Krzyża się wspięliśmy, aby pięknem Bazyliki i krajobrazu Gór Świętokrzyskich się zachwycić.




Tak przemówiły do nas wieki, ale piękno tej ziemi nie tylko w zabytkowych budowlach się kryje.
Przemierzając kilometry dróg (1900) z zachwytem przyglądaliśmy się dziełu, jakie natura stworzyła.
Zauroczyło nas piękno Roztoczańskiego Parku Narodowego, urzekły pola i łąki, które jak barwne wstążki wzniesienia i doliny oplotły, meandry rzek i strumieni i czas, który jakby wolniej płynął.

Wąwóz Królowej Jadwigi w Sandomierzu, piękne miejsce spacerowe,


Widok na Góry Swiętokrzyskie ze Świętego Krzyża,


widok z Gołoborza, miejsca, gdzie według legendy diabeł kamieniami rzucał


Roztoczański Park Narodowy, pełen zieleni i leśnych żyjątek,


słynne szumy na rzece Tanew, które na naturalnych uskokach płyt tektonicznych powstały, tworząc szumiące kaskady, miłe dla oka i ucha,


Jako, że wędrowcy posilić się muszą, więc i my w poszukiwaniu kresowych smaków do wielu knajpek zajrzeliśmy, miło przy suto nakrytych stołach czas spędzając, kalorii nie licząc i w tłuszczyk obrastając.

Przysmaki kuchni żydowskiej, czyli gęsie pipki, wątróbka w jabłkach, pierogi z gęsiną, sery i piwo z czterech rodzajów słodu ważone na długo w pamięci naszych kubków smakowych pozostaną



do tego oryginalny wystrój lokalu i przemiła obsługa na bardzo smakowity "popas" w Lublinie się składają.




Kuchnia ormiańska, w kozieradkę i tymianek obfita, deską peklowanej słoniny i suszonej wołowiny, jako "zagrychą" do piwa nas uraczyła, a na danie główne pyszne szaszłyki i pstrąga w lawaszu zaserwowała.Ja dodatkowo na miseczkę zupy z pokrzyw się skusiłam i przyznać muszę, że warto było.







W ogródku restauracyjnym, u Ojca Mateusza,w piękne regionalne stroje ubrane dziewczęta, kugiel z Czermna nam zaserwowały, jako danie, z którego tamte ziemie słyną. Zdjęcia nie pokażę, bo na sobotnie przyjątko, jako danie główne przygotować zamierzam i wtedy kilka fotek na blogu umieszczę.

W Zamościu, przy piwie biłgorajskim i zwierzynieckim wieczory spędzaliśmy z bogatego menu dań regionalnych pyszności wybierając. Na naszym stole gościły pstrągi w towarzystwie pieczonych ziemniaków, łososie na pęczaku suszonymi pomidorami przyprawionym, żeberka w miodzie i słynny pieróg biłgorajski, kaszą nadziewany. Oj rosły boczki, rosły, ale raz się żyje i czasem, bez oporów z tego życia skorzystać trzeba, na potwierdzenie tej tezy zdjęć kilka.





W zagrodzie Guciów przepyszny smalec, cieplutki chleb na zakwasie i domowe wędliny bimberkiem, ku pokrzepieniu serc i nie tylko, zapiliśmy.



Na pożegnanie żur w pięknym naczyniu podany


i to już koniec "nieba w gębie", autostrada fast foody tylko serwowała, do parteru nasze kubki smakowe sprowadzając. 
Nieco "przerośnięci" w nasze nizinne strony wróciliśmy, przywożąc ze sobą wspomnienia fotkami poparte, dwie flaszeczki sandomierskiego wina, buteleczkę bimberku, ukraińską wódeczkę i koniak, zestaw narzędzi z belgijskiej czekolady oraz chałwę, z której Ukraina słynie.



Na powakacyjne spotkanie z przyjaciółmi słynne zamojskie cebularze upiekłam i w ten sposób kresową kuchnię do Wielkopolski przeniosłam.



Oj, chyba przynudziłam Was trochę, ale krócej, tych dziewięciu dni pokazać nie potrafiłam.
 Dziękuję Wam za wspólną wędrówkę i mam nadzieję, że nie był to dla Was czas stracony.

Pozdrawiam Was po wakacyjnie i za nadrobienie blogowych się zabieram.

Marysia